W szpitalu spędził kilka tygodni. Miał covid. Test wyszedł pozytywnie, miał nadzieję, że chorobę przejdzie w miarę łagodnie. Niestety, objawy były coraz poważniejsze, w końcu zaczęły się problemy z oddychaniem. Bez tlenu nie dawał rady, a ten podają w szpitalu. Po badaniu tomografem okazało się, że płuca zostały zaatakowane. Obustronne zapalenie płuc - wpisano w kartę pacjenta.
- I to bardzo poważne, ale nie o tym chciałem mówić, bo takich jak ja w szpitalu było wielu. Chciałem powiedzieć o ludziach, którzy się nami zajmowali. I odpowiedzieć tym, którzy ich tak krytykują, przekonacie się o ich poświęceniu, kiedy sami traficie na oddział.
Pan Wojciech mówi, że czegoś takiego jeszcze nie widział. Trafił na oddział zakaźny, który jako pierwszy w Szpitalu Powiatowym przekształcono w covidowy.
- I to było jak areszt. Nie wolno nam było z sali wyjść, nikomu też nie wolno tam wejść. Dwa razy dziennie obchód, lekarz i pielęgniarka w całym tym stroju ochronnym, którego nie zdejmują po kilka, a czasem i kilkanaście godzin, bo tyle jest pracy. Widziałem jak plastrem i taśmą zalepiają miejsce, gdzie na nadgarstku rękawiczka łączy się z rękawem. Jak zakładają maski. A potem mówiły do mnie, te, które noszą okulary, że w tym całym uniformie to one kompletnie nic nie widzą. Gorąco, wszystko paruje, jak tu się wbić w żyłę? Chyba na ślepo. A i tak dawały radę.
[CZYTAJ] Hejt na szpital. „Tu ludzie są tacy, że nigdy im się nie dogodzi. Dlaczego tak po nas jadą"
Ozdrowieniec, bo już nim jest, choć do pełnego zdrowia będzie dochodził jeszcze kilka miesięcy, opowiada, że w nocy nie mógł spać. Gorączka nie dawała. Pocił się tak bardzo, że musiał przebierać się nawet kilkanaście razy. - W pewnym momencie to już nawet nie było się jak na tym łóżku położyć, bo wszystko mokre. To już tylko siedziałem do rana. Bo przecież nie będę wzywał pielęgniarki w środku nocy, nie narażę jej na to, żeby musiał znów się w to ubierać, przechodzić całą tę procedurę. Widziałem jak jedna z nich karmi starszą kobietę, jak prosi, żeby zjadła jeszcze jedną łyżkę, to będzie żyć. Nie musiała, a robiła, to dzień po dniu. Moje mokre prześcieradło przy tym, to żart.
Dodaje, że szpital to nie pięciogwiazdkowy hotel, a jeśli ktoś tak myśli, to jest w błędzie. - Tu się ludzie leczą, tu się walczy o ich życie. Niektórzy lekarze mieli dyżury cztery dni z rzędu, bo pracy tyle, a rąk do pracy tak mało. Takie czasy. Że jedzenie niedobre? Ja nie narzekałem. Podziwiałem, że można to tak zorganizować. Że można w tym reżimie zadbać o to, żeby wszystko było sterylnie zapakowane, nawet łyżka. Że potem można to zebrać tak, żeby nie stanowiło zagrożenia. W końcu to pacjenci covidowi. A jeśli komuś mało albo niesmacznie, to rodzina zawsze może coś donieść, pielęgniarki przyniosą na salę. Z głodu nikt nie umrze.
Pan Wojciech mówi, że jego teściowa, która mieszka w Austrii, też narzeka, ale nie na to, że praktycznie za wszystko musi tam zapłacić. - Za badanie, za skierowanie, za coś tam jeszcze. A tu lekarze, pielęgniarki, salowe, wszyscy biegają jak w jakimś amoku, żeby to wszystko ogarnąć, to się ich jeszcze za to opluwa. Ludzie są straszni. A ja mogę powiedzieć jedno, bardzo, bardzo im wszystkim za to co dla nas robią, dziękuję. Mogę tylko tyle.